Reklama

Czadowe dni

”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Reklama

Wspólna kąpiel

(Kasia)

Wieczór – biwakujemy. Ulla z Andrzejem obierają cebulę, czosnek… Kupiliśmy dziś oliwę więc będzie uczta. Dominik myje się. „Widzę, że jestem niepotrzebny w kuchni” – D. „O nie słoneczko bierz się za czosnek” – stwierdza Ulla i Dominik dziś wieczorem po raz pierwszy użyje swojego szwajcarskiego scyzoryka.

Dzisiejszy dzień… Czy był „straszniejszy” do wczorajszego? Było i straszno i cudownie! Poranek we wsi. Szybko wstaliśmy. Przyznam, że miałam duży dyskomfort. Chyba jako jedyna. Jako historyk zafiksowana jestem nieco na symbole, znaki, rytuały. A szczególnie te, których nie znam. A tu nie znam nic. Czy wypada chodzić w koszulce na ramiączkach? Czy nie zgorszą się jak będę spała z Dominikiem w namiocie? Czy  możemy już jeść? Czy mam nałożyć spodnie? Co dziwne nie mam jednak poczucia obcości. Wręcz przeciwnie – nie mam wrażenia jakbym była w Afryce. Jednocześnie mam poczucie osaczenia, kiedy reszta ekipy chce zanocować we wsi. Gdyby to zależało ode mnie zawsze nocowalibyśmy poza osadami. Ale trzeba spróbować wszystkiego.

Rano Dominik rozmawia z szefem wsi. Płaci za naszą kolację i możliwość robienia zdjęć. Robimy je. Aby zrobić dobre zdjęcie trzeba pokochać to, co się widzi. Pokochać znaczy poznać lub zobaczyć piękno. Nie chciałam robić zdjęć po prostu dlatego, że mamy prawo. Nie miałam weny. Ukucnęłam. Na moim poziomie siedzieli mali chłopcy. I to był ten kontakt. Byliśmy na jednym płaszczyźnie. Tak, to coś łączącego. Niewiele, ale uśmiechy nie były już grzecznościowe. Widziałam już kadry. Trzeba zresztą przyznać, że po zapoznaniu ich jak działa aparat fotograficzny, bardzo chcą aby robić im zdjęcia. Czasami w wioskach kobiety pozowały same, a po chwili przynosiły dzieci, chcąc się z nimi sfotografować. Uwielbiam robić portrety. Znowu zaczęłam widzieć piękno, wzięłam aparat…

Czas na pranie. Zeszliśmy na brzeg i zaczęło się. Obok nas prał jeszcze jeden mężczyzna, a po chwili dołączyły dzieci. Te jednak przyszły się kąpać. Wyglądały zupełnie inaczej niż sukienkach z falbankami. Kolorowe chusty owijały ich ciała. Woda i słońce wspaniale podkreślały ich mięśnie. Tu nie trzeba dodatkowo trenować. Praca kształtuje ich, a zabawa wzmacnia. Dominik i Ulla wskoczyli do rzeki. Po chwili dołączył Andrzej. Nie należę do grona osób uwielbiających moczenie się (choć polewanie po plecach w czasie upału UWIELBIAM. Tym razem skupiłam się na robieniu zdjęć i kręceniu filmu. Dzieci nie miały nic przeciwko. Staliśmy razem i dotykaliśmy swoją skórę i ubrania. I te śmiechy! Ach! Po kilku minutach wszyscy znaleźli się w rzece polewając się, chlupiąc. Nie miało znaczenia jak wyglądamy i kim jesteśmy. Większość ludzi, których tu spotykamy bardzo chętnie robi sobie z nami zdjęcia. Czasami pozują (większość) czasami nie, ale typy (jak nazywał Nowak) są PRZEPIĘKNE. Po prostu CZADOWE!

Zwierzyniec nad jeziorem Iro

Obmywszy się – wyjeżdżamy. Nieopodal jemy śniadanie i wyruszamy do jeziora Iro. To co mijamy to jednak wielka ścieżka przyrodnicza. Mój tato byłby zachwycony, jak i inni miłośnicy filmów przyrodniczych. Okazuje się, że jest ich wśród nas troje. Ulla, Dominik i Andrzej biegają z aparatami fotograficznymi krzycząc: Widziałeś pawiana! A gazelę! Marabuta! Susła! Wiewiórkę! [z czasem widzimy również jaszczurki, dropie, ibisy – różne gatunki, pantarki (czyli dzikie perliczki na które Nowak często polował w tych stronach) i mnóstwo kolorowych ptaków. Jakiś pan próbował dogonić nas swoim rowerem i sprzedać nam jeżozwierza – nie zgodziliśmy się]. Tak czy inaczej ich dusze próbowały się wyrwać w dzikiej ekscytacji z ciała, a ja… Cóż „leżałam” na rowerze, cierpliwie czekając aż się wyszumią. Droga piękna. Dojechaliśmy do wsi, gdzie wskazano nam drogę. Naszym oczom ukazało się gigantyczne jezioro. Spodziewałam się takiego, które można objąć wzrokiem. A tu – morze… Ochłoda… Kąpiel… Raj!

Osiągnęliśmy cel. Decydujemy, że wrócimy do Sarh inną drogą. Ryzykujemy, bo powiedziano nam, że droga może być nie przejezdna.

Pierwszy etap. Czujemy jakbyśmy jechali na rozżarzonej patelni najbliżej ognia, jak tylko można. Bliskość jeziora nie zmniejsza temperatury, nie daje ochłody. Czuję smród rozkładających się ryb. Nasza droga pojawia się i znika, nigdzie nie możemy dojechać. Jadę pierwsza. Dominik krzyczy: Na azymut. Jedziemy. W sumie jedzie mi się dobrze.  Gorące powietrze bardzo wysusza mi usta. Jadę z otwartymi, dlatego w środku czuję jak wszystko mi się zmniejsza. Skórę mam ściągniętą i nic nie czuję. Jadę. Jedziemy. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do wsi. Ku naszemu zdziwieniu jest namiot – sklep. Kupujemy pączki i mleczne cukierki (dadzą nam siły przez najbliższe kilka kilometrów). Do Bom Kebir zostało nam ok. 15 km. W czasie drogi mijamy dużo ludzi na osiołkach, bardzo obładowanych. Zatrzymujemy się i obficie polewamy się cali wodą. Chwila wytchnienia. Kiedy jesteśmy mokrzy wiatr lepiej chłodzi, kiedy nie – wieje powietrzem z mikrofali. gorącem. 37 stopni (nasze odczucie to 60 stopni), zero cienia.

Pytamy ludzi ile jeszcze kilometrów do Boum Kebir, każdy mówi inaczej. Zastanawiamy się nawet, czy nie mówią w milach. Jakikolwiek sposób byśmy nie wybrali – i tak kilometry mijają, a nie dojeżdżamy. Wreszcie drzewa robią coraz gęściej, coraz częstej mijamy ludzi. JEST! Jesteśmy! Wznosimy okrzyki. To były naprawdę ciężkie kilometry. Rzadko włączam się w okrzyki wojenne, ale tym razem krzyczałam ze szczęścia jak opętana. MY NIE DOJECHALIBYŚMY!?

Trafiamy na dzień targowy. Nasze pierwsze kroki kierujemy oczywiście do studni. Natychmiast otacza nas setka osób. I tak już jest cały czas (wyjątkiem był okres, kiedy musieliśmy pójść za tutejszym żołnierzem i się zarejestrować. Zresztą to on nas znalazł, był zły, bo nie wiedział co powoduje tak wielkie zamieszanie w jego mieście). Chodziliśmy po targu. Naszym przewodnikiem był spotkany krawiec. Prowadził nas, pilnował rowerów. Mężczyźni w mundurach odganiali ludzi, by był porządek w mieście. Widziałam nawet u jednego z nich pas, którym bił ludzi, napotkanych na drodze. Dzieci tak uciekały, że robił się karambol, kobiety gubiły buty. Z jednej strony wyglądało to strasznie, ale dzięki temu my mogliśmy zrobić zakupy: sól, oliwę pączki, placuszki z prosa, cebulę, czosnek i hit: ogórki, które choć wyglądają inaczej niż w Polce, wydają przecudny taki sam zapach. Smakują podobnie, są tylko mniej soczyste. Jeszcze krótka wizyta u brata szefa kantonu i jego świty, nowakowe opowieści, rozdanie pocztówek, pamiątkowe zdjęcia i wyjeżdżamy.

Naszym, a raczej celem Dominika, Ulli i Andrzeja było zobaczenie hipopotamów. Poinformowano nas, że wychodzą późnym wieczorem i wcześnie rano. Zdecydowali się na pierwszą opcję. Kolejny nocleg w buszu. Pyszna kolacja i inicjacja ogórkowa. Kolejna noc, w czasie której trudno było się wyspać (nie pamiętam już kiedy to było), gdyż nocujemy w buszu. Mnóstwo głośnych dźwięków. Budzące nas ptaki. Idę w nocy pod drzewka – w wiadomym celu. Wszędzie ktoś daje sygnał, że to miejsce zajęte, Bez latarki nie wiem jaki to ptak, nie ryzykuję. Na szczęście mamy saperkę.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
4°C Niedziela
dzień
5°C Niedziela
wieczór
4°C Poniedziałek
noc
2°C Poniedziałek
rano
wiecej »

Reklama