Reklama

Czadowe dni

”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Reklama

Czadowe dni   W końcu docieramy do Gore, brudni, wymęczeni, ale pełni wrażeń. Wysiadamy witani entuzjastycznie przez sporą gromadkę ludzi na głównym placu. Dzwonimy po br. Artura i w oczekiwaniu na jego przyjazd postanawiamy zrobić sobie wspólne zdjęcie na tle naszego wehikułu, a wraz z nami pozuje cała okoliczna gawiedź. Jeszcze oni! Zróbcie im zdjęcie! – zachęcają nas wszyscy wskazując na trzech niezwykle barwnie wyglądających chłopaków siedzących na ławeczce i uśmiechających się do nas przyjaźnie. To członkowie słynnego plemienia Morero!

Serdeczne powitanie z Arturem, ładujemy szpej na jego auto, a pomagają nam wszyscy – gratuit! (za darmo) – krzyczy chłopak, abyśmy nie mieli wątpliwości co do ich intencji. Chwilę później już jesteśmy na misji, przytulna cela z prysznicem dla każdego z nas, kolacja na stole, zimne piwo, po prostu CZAD… A i my jesteśmy przygotowani i wiktuały pieczołowicie transportowane z kraju lądują wreszcie na stole przeznaczenia wywołując promień uśmiechu na twarzy naszego gospodarza.

Wyspani, po śniadaniu, zwiedzamy ogród misyjny. Dociera do nas, że jesteśmy w tropikach. Tak, to już z pewnością nie jest Sahel, soczystość zieleni, pomarańcze i mango na drzewach, tu papaja, tam owocujący bananowiec, wilgoć w powietrzu.

Czas na przekazanie pałeczki. To br. Artur Ziarek – kapucyn z Gore był ostatnim ogniwem etapu 19 i pół „KapTOUR”, dostarczając nasze „relikwie” z granicy RŚA/Czad. Wyciąga wysłużoną reklamówkę a z niej Ją – pokrytą patyną, niczym starą, dziewiętnastowieczną księgę, na której widać, że przeżyła już niejednego właściciela. To nasza sztafetowa Książeczka-Pałeczka, czyli specjalny egzemplarz Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd Kazimierza Nowaka, który przemierzył już ¾ Afryki, towarzysząc wszystkim dotychczasowym ekipom w podróży… Pod bananowca z nią! Tam ją sobie przekażemy!

Ekspedycja IRO-IR

Historia podróży Nowaka przez Czad zaczyna się w Fort Archambault, czyli dzisiejszym Sarh. Dociera tu w lutym 1936 roku. Nie wspomina mile tego miejsca. Nie mógł liczyć na gościnę ze strony białych kolonizatorów, a w tamtych czasach w Czadzie nie było jeszcze misji chrześcijańskich. Musi jednak zaczekać na pocztę, która ma przyjść za tydzień. Aby nie trwonić pieniędzy na pobyt w mieście, postanawia wykorzystać ten czas na wycieczkę w kierunku jeziora Iro. Nie wiemy, czy dotarł do samego jeziora, wszystko wskazuje na to, że raczej nie. W listach do żony opisuje krótko ten wypad jako 8 dni walki z chorobą żołądka, a na osłodę zaznacza, że zrobił ze setkę zdjęć. Zdjęcia Nowaka z tego terenu przedstawiają głównie kobiety z plemienia Sara-Dżendżi z charakterystycznymi talerzami w wargach. Poświęca im Kazik ciekawy artykuł zamieszczony w książce Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd o tym, jak grupa tych kobiet pojechała na „tourne” po świecie, jako egzotyczna ciekawostka.

My także postanowiliśmy pojechać w stronę jeziora Iro, w poszukiwaniu plemienia Sara-Dżendżi. Jak się później okazało, z całą pewnością trudno nazwać ten wypad po Nowaku „wycieczką”. Była to 9-dniowa totalna „wyrypa” rowerowa, w bardzo trudnym terenie, w piekielnym upale, po piaszczystych i bagnistych szlakach. Dla miłośników mocnych wrażeń wyprawowych – po prostu CZAD. Zapraszam do lektury naszego dziennika, pisanego na bieżąco w podróży.

Start

(Dominik)

Wyciągamy wszystkie rowery z kartonów – nareszcie! Andrzej składa rowery, Kasia filtruje wodę w misyjnej kuchni, Ulla opowiada o Nowaku jednej z sióstr, a ja jadę wysłać relację. Tak! Jadę rowerem, po raz pierwszy sztafetowy Brennabor toczy swe koła po ziemi czadyjskiej.

U Jezuitów netu jednak nie ma, bo są na urlopie. Jadę do cyber-cafe, jest net, tzn. zaraz będzie, jej szef idzie kupić kredyt i zaraz wraca. Relacja przechodzi, ale na zdjęcia nie ma szans. Po godzinie bezowocnych prób wracam na misję.  Pakowanie sakw na rowery, pożegnanie z Arturem i  ruszamy!

Zaczęliśmy po 12-ej, a to nienajlepsza pora do jazdy. Jest upał 35 stopniowy, choć droga dobra – ubita gruntowa, jedzie się nieźle. Dołączają do nas tutejsi rowerzyści, których nie brakuje. Towarzyszą nam dobrych paręnaście km, aż do przerwy postojowej przy termitierze. Teraz już odczuwamy trudy jazdy w upale. Wraz z końcem dnia robi się coraz parniej, chmury przysłaniają słońce. Czujemy, że zbiera się na burzę. Nie boimy się jej – przeciwnie! Przy tym upale deszcz byłby błogosławieństwem. Z uśmiechem zatem przyjmujemy kolejne błyskawice i towarzyszące im grzmoty wyczekując pierwszych kropel deszczu. Są! Jedziemy dalej, pada coraz mocniej, co za ulga! Burza się rozkręca, zaczyna ostro zacinać, już jesteśmy cali mokrzy, do suchej nitki. Jedziemy dalej, już przez ścianę deszczu. Chyba wystarczy, już się schłodziliśmy, tuż przed murzyńską wioską mijamy małą wiatę krytą strzechą, decydujemy się tam przeczekać ulewę. Opieramy rowery, wchodzimy pod dach i stoimy mokrusieńcy w bezruchu. Pierwszy raz robi nam się chłodno. Nie ma co, jest już po siedemnastej, za godzinę będzie już całkiem ciemno, trzeba tu zanocować. Zdejmujemy mokre koszulki i zabieramy się do pracy. Warunki są trudne, bo ziemia zamienia się w błoto, wiata przecieka i nie ma miejsca na rozbicie dwóch namiotów. Mamy na szczęście plandekę biwakową, rozkładamy ją na ziemi i na niej montujemy namiot. Przykrywamy częściowo tropikiem, naciągamy plandekę w górę, aby nie dać się zatopić i obóz gotowy. Przestaje padać, ale już za późno na inne opcje. Ładujemy się całą czwórką do namiotu, choć ciasno, to jest bardzo przytulnie, najważniejsze, że jest nam sucho.

Zmęczeni po całym dniu mamy ochotę już tylko na sen. Nie sposób opisać dźwięków puszczy, towarzyszących nam przez całą noc. Przed zaśnięciem staram się policzyć wszystkie ich rodzaje. Oprócz cykania świerszczy słychać nawoływania żab, a najciekawszy odgłos pojawia się na końcu, powiedzmy zwrotki. No tak, bo te nocne dźwięki następują jedne po drugich, w tej samej kolejności, a kończą się zawsze tym niezwykłym basowym brzmieniem… ciekawe jakiego stworzenia? Naprawdę trudno to odgadnąć, kojarzy mi się trochę z gęganiem gęsi, ale o kilka tonów niżej. I tak dźwięki afrykańskiego koncertu tulą nas do snu, pierwszego snu w buszu.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7
1°C Piątek
rano
2°C Piątek
dzień
2°C Piątek
wieczór
0°C Sobota
noc
wiecej »

Reklama